Nie ma dziś w Polsce ważniejszego tematu niż demografia. Ale niekoniecznie z powodów, na których skupia się dyskusja. Dzietność tak niska, że populacja kraju będzie się kurczyć w szybkim tempie, jest kwestią. Warto walczyć, żeby choć trochę wzrosła. Tylko trzeba mieć świadomość, że ten pociąg już generalnie odjechał. I choćbyśmy na głowie stanęli, to Polaków będzie coraz mniej. Ale też – to ginie w tle dyskusji – będą coraz starsi. A to zmieni kraj.
Już tłumaczę, dlaczego tak uważam.
Jeżeli rzucicie okiem na piramidę demograficzną, która jest poniżej, to z łatwością zauważycie roczniki wyżu demograficznego lat 80. ubiegłego wieku. Wykres pokazuje, jak bardzo były one liczne w porównaniu z dzisiejszymi, ale lepiej pokazuje to anegdota.
Te roczniki były tak liczne, że na przykład na osiedlu, na którym mieszkam, były wtedy dwie podstawówki, mające coś pod sześć „oddziałów” w roczniku, a w każdej klasie od 30 do 40 dzieci. Obecnie podstawówka jest jedna i ma dwie klasy w roczniku. W budynku drugiej jest szkoła średnia, do zamknięcia której miasto przymierza się od lat.
Nie dlatego, że jakoś bardzo nie lubi edukacji. Po prostu brakuje ludzi w wieku szkolnym.
A nie rozmawiamy tutaj nawet o jednym z wielu wymierających miast powiatowych. Rozmawiamy o takim, któremu ciągle udaje się rosnąć.
Ale dlaczego o tym mówię?
Ponieważ te roczniki były realnie jedyną szansą na odwrócenie tego, co się dzieje, kiedy chodzi o urodzenia w Polsce. Co było w nich wyjątkowego? Bardzo liczny rocznik nie musi mieć po czworo dzieci, żeby dzieci było dużo. Wystarczyło, żeby dociągnąć do dwójki dzieci na parę i dziś bylibyśmy w zupełnie innej sytuacji. Tak się jednak nie stało, a teraz jest już zbyt późno. Są to ludzie, którzy już skończyli lub zaraz skończą 40 lat.
Większości wagonik z napisem „dzieci” już odjechał.
Na ogół będą ich mieć (lub nie) tyle, ile zdążyli zrobić dotąd. A zdążyli niewiele.
Niepewność i emigracja. Doświadczenie pokoleniowe wyżu demograficznego
Trudno się nawet temu dziwić. Są to roczniki, które dorastały w latach 90., w których królowały bieda, niepewność i państwo doprowadzone do patologicznego minimum – wszystko to uczące, że posiadanie dzieci wiąże się z dużymi wyrzeczeniami. Pierwszy kontakt z rynkiem pracy przypadł im na lata 2000. Bezrobocie w Polsce przebijało wtedy 20 procent. A doświadczeniem pokoleniowym stała się masowa migracja „za chlebem”.
Część z tych osób została za granicą. A część wróciła do gospodarki, która też nie witała ich z otwartymi ramionami. Sam pamiętam, jak wróciłem z Anglii i zacząłem szukać pracy w Polsce. Zgłosiłem się do ogólnopolskiego portalu, gdzie pierwszy etap urządzono w formie egzaminu w sali, która przypominała salę gimnastyczną. Zaproszono ponad 100 chętnych. A ile było miejsc? DWA. Kiedy się przez to sito przeszło, to można było liczyć na nagrodę w postaci pensji wynoszącej około 1500 złotych. I tak sporo, bo kilka lat wcześniej – przed masową ucieczką pracowników do UK – płacono jakieś 500.
Ale rzecz nawet nie w pieniądzach, a w tym, że w takich warunkach panowało poczucie niepewności. Zarobki nie pozwalały na oszczędności. Pracę traciło się z dnia na dzień, a o nową było trudno. Odwodem przez lata była emigracja, która dla bezdzietnych jest łatwiejsza. Niepewność tego rodzaju i brak zaufania do sytuacji materialnej, raczej nie zachęcają do wielodzietności, a decyzję o dziecku każą dokładnie rozważać. Prawda?
Do tego kiedy zaczęło się poprawiać, to zrobiło się już trochę za późno.
Jesteśmy w bagnie bez drogi wyjścia
To wciąż ważne, ponieważ rzut oka na przeszłość, której doświadczyliśmy, bardzo ładnie pokazuje, jak nie budować państwa. Nie można tego po prostu robić tak, że po 20 latach to Państwo zaczyna dosłownie wymierać. Nawet jak wtedy udawało się bronić kretyńskiej polityki a’la Balcerowicz z pomocą ideologicznych dogmatów i Wyborczej.
Patrząc tam, możemy znaleźć kontrprzykład – wzór, jak czegoś nie robić.
Do tego mówiąc krótko: jesteśmy w bagnie, do którego wepchnięto nas 20-30 lat temu.
Może jednak da się jeszcze z niego wygrzebać?
A rzecz mogą nadrobić młodsze roczniki?
Właśnie nie mogą. A nie mogą dlatego, że jest ich zbyt mało. Choć dokładnie to jest tak, że oczywiście by mogły, ale musiałoby się w Polsce wydarzyć coś, co spowoduje, że nagle wszyscy będą chcieli mieć po czworo dzieci. Tymczasem aktualnie walczymy, żeby dzietność nie spadła poniżej „1.00 na parę”. I nie stawiałbym, że wygramy te walkę. Biorąc pod uwagę zmiany w kulturze, sytuację na rynku mieszkaniowym oraz ogólny klimat społeczny dużym sukcesem byłoby po prostu odwrócenie trendu spadkowego.
Tylko trzeba pamiętać, że to odwrócenie oznaczałoby, że zamiast dziecka na parę, będzie na przykład 1,1 dziecka na parę. Wciąż bardzo mało. O wiele za mało. Nawet jakby udało się to zrobić, to wciąż będzie oznaczać, że Polaków szybko ubywa. A kraj starzeje się w niespotykanym tempie. Za 20 lat – choćbyśmy na głowie stanęli -Polska będzie krajem seniorów. Ludzi, którzy na ogół będą mieli ponad 60 lat.
Plaster z Myszką Miki na urwaną rękę
To oznacza, że wszystko musimy wymyślić na nowo. Od mieszkań, przez miasta, po transport publiczny oraz sposoby opieki nad tak starą populacją. A także – może przede wszystkim – gospodarkę. Nie dlatego, że zabraknie rąk do pracy. Dlatego, że zacznie brakować klientów, ponieważ wzory konsumpcji osób starszych są inne niż młodych.
Mniej kupują. Mają już mieszkania, samochody i ubrania.
Jak utrzymać wzrost gospodarczy, przy takiej klienteli?
Właśnie. W obecnym modelu jest to praktycznie niemożliwe.
Tak samo trudne będzie utrzymanie wzrostu w oparciu o inwestycje zagraniczne. Te w dużej mierze przyjechały do nas dlatego, że zarządzający firmami i rządzący krajami, z których te pochodzą, dostrzegli to, co umknęło naszym politykom z lat 90. I 2000. Że jest u nas sporo nieźle wykształconych młodych ludzi, gotowych pracować za stawki niższe niż ich rówieśnicy na tzw. Zachodzie. I jest to szansa, żeby zarobić. Czy jednak takie inwestycje będą miały sens w społeczeństwie ludzi starych i zmęczonych?
Bardzo wątpię. Na pewno nie w takiej skali.
A to wszystko razem oznacza, że z dużym prawdopodobieństwem czeka nas jednocześnie kryzys demograficzny oraz kryzysy systemów społecznego i gospodarczego. Jest to jedno z największych wyzwań w historii Polski.
I co robimy, żeby się na to przygotować?
Właściwie nic. Może poza tym, że rząd stara się przepchać tyle pieniędzy do deweloperów, ile się da, zanim system się zawali. A politycy mydlą ludziom oczy, że katastrofę mogą odwrócić nowe żłobki. Chociaż jest to działanie mniej więcej takiego kalibru, jakby na oderwaną rękę ktoś przykleił wam plasterek. Z Myszką Miki.