Znacie Kazimierza Promyka? Zapewne nie, bo wie o nim niewiele osób. A szkoda, bo był to człowiek, który nauczył czytać miliony Polaków. Zrobił to w sposób tak spektakularny, że niektórzy szykowali mu miejsce w panteonie narodowych sław – zaraz obok Adama Mickiewicza. Innych ten pomysł odrzucał, bo uważali, że nie można na równi z wieszczem stawiać nauczyciela chłopów. Nawet jeżeli był to nauczyciel wybitny w światowej skali. Gdyby nie on, to Polska wyglądałaby inaczej.

Zanim stał się Promykiem był Konradem Prószyńskim, który wychowywał się w syberyjskim Tomsku. Trafił tam za ojcem Antonim, którego władze carskie zesłały na wschód tuż przed powstaniem styczniowym. Trasę 10 tys. kilometrów starszy Prószyński – to warte podkreślenia – pokonał etapem, czyli piechotą. W rodzinie uważano później, że być może rosyjscy urzędnicy niechcący uratowali mu w ten sposób życie. Tego nie można być pewnym, ale wiadomo, że wielu przyjaciół i współpracowników Antoniego zginęło w powstańczych bitwach.

Konrad Prószyński znany jako Kazimierz Promyk. Domena publiczna/Wikimedia Commons.

W emigracyjnym domu pielęgnowano tradycje patriotyczne, ale też demokratyczne. Z jednej więc strony mały Konrad wzdychał do dalekiej Polski, a z drugiej do polskiego ludu. – Liczył zaledwie lat 10 (było to jeszcze przed zesłaniem – tb), gdy zaczynał się ruch narodowy; urwały mu się wtedy lekcje tańców i francuskiego, zaczęła się nauka historii polskiej. Co więcej, zaprzęgnięto chłopca do uczenia dzieci wiejskich, jako że wszyscy mówili o zbliżeniu z ludem. Konradek zapamiętał z tych lat różne rzeczy: jak poddani chłopi niemal plackiem padali przed panem, jak ich karano chłostą i zakuwaniem w dyby, jak ciotki gorszyły się, że Konradek „zanadto poufali się z chłopami”, jak sztuczne wydawało mu się na tym tle uprawiane przez szlachtę chłopomaństwo. (…) I nie zapomniał do śmierci zasłyszanych przez drzwi słów matki, która mówiła ojcu: „Lub będzie przeciwko wam, bez ludu nic nie zrobicie – pisał prof. Stefan Kieniewicz o młodości Promyka w książce „Dramat trzeźwych entuzjastów. O ludziach pracy organicznej.”   

Wódz powstania zostaje studentem

Przy takim wychowaniu nie można się dziwić, że nie minęło wiele czasu, a młody Konrad postanowił wrócić do kraju i zająć się pracą dla kraju. – Dość już lata marnować i krew młodą studzić na sybirskich mrozach! – postanowił. I wrócił do niej jako chłopak 17-letni.

Marzenia miał wielkie i dużo mówiące o charakterze. Wymyślił sobie, że najlepszą rolą będzie dla niego stanowisko wodza naczelnego kolejnego powstania. Dlatego zaplanował, że z zaboru rosyjskiego przekradnie się do Francji lub Austrii, gdzie wstąpi do wojska i zdobędzie doświadczenie niezbędne do tego, by przegonić Rosjan z Warszawy.

Trafił do Krakowa. Tam zapukał do jednej z redakcji, a w niej spotkał człowieka, który powiedział mu, żeby nie robił głupstw i pracował w kraju, który potrzebuje ludzi zdolnych i pracowitych. Niby niewiele, ale wystarczyło. Porzucił plany wojaczki i wrócił do zaboru rosyjskiego. Utrzymywał się z korepetycji i tego, co przysłali rodzice. Mieszkał i żył biednie, ale zdał maturę i poszedł na uniwersytet.

Na którym zaangażował się w różne prace dla dobra wspólnego. Założył choćby kółko wioślarskie, z którego wyrosło później Warszawskie Towarzystwo Wioślarskie. Rozmyślał o tym, by uczyć dzieci i napisał nawet podręcznik, ale nie znalazł nikogo, kto by go wydał. Organizował zbiórki. A przede wszystkim przyciągnął studentów.

Regaty odbyte przez Warszawskie Towarzystwo Wioślarskie w d. 29 czerwca. r. b. Źródło: Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa/Domena publiczna/Wikimedia.

Niewielu, ale podobnych do siebie. Chcących zrobić coś dobrego. 

75 procent analfabetów

Problem był tylko z tym, że młodzi ludzie chcieli działać, ale nie za bardzo wiedzieli, co chcą robić. Traf chciał, że do sprawy podeszli mądrze i zamiast mędrkować w oparciu o cudze książki i artykuły w gazetach ruszyli w Polskę. Dzięki temu Prószyński „z przerażeniem się dowiedział, że w całej wsi nikt czytać nie umie”. – Ten wstrząs okazać się miał płodny w następstwa – pisał o tym prof. Kieniewicz. Wkrótce Prószyński ruszył w kolejną trasę i jeździł od wsi do wsi, pytając czy jest w niej szkoła? Jak funkcjonuje? Zaglądał nawet na poczty, by dowiedzieć się, jaka prasa jest zamawiania przez ludzi i przez których. Okazało się, że na listach odbiorców prasy nie znajdował chłopów. Nie czytali, bo nie umieli. W którymś momencie tej podróży zorientował się, że znalazł dla siebie życiowe zadanie. A przy kolejnej okazji – też przypadkiem – metodę jego realizacji.

Kałuszyn z lotu ptaka. Autorstwa Jacek Maria Jeliński – z kolekcji autora, CC BY-SA 3.0/Wikimedia.

Stało się to na wakacjach, które z żoną spędzał w Kałuszynie. Spotkał tam miejscowe dzieciaki, które – oczywiście – czytać nie umiały. Próbował znaleźć elementarz, ale we wsi nie było ani jednego. Zirytowany postanowił więc zrobić własny. Wziął wapno i na ścianie namalował samogłoski i spółgłoski. – Ludzie zatrzymywali się po drodze do kościoła; Prószyński pokazywał im, jak się wymawia samogłoski, a potem jak te litery połączone z sobą zaczynają oznaczać: ul, but, baba itd. Okazało się, że ma jakiś dar rozmowy z ludźmi – wzbudził zainteresowanie – relacjonował początki elementarza ściennego Kieniewicz.

Początki, bo ten napisany wapnem miał być pierwszy, ale nie ostatni. Prószyński szybko dostrzegł, że analfabetyzm chłopów jest największą przeszkodą dla budowania nowoczesnego narodu w Polsce. Bez tej umiejętności ludzie nie mogli na przykład czytać gazet, a bez tego nie było jak rozmawiać z więcej niż kilkoma osobami na raz. Tymczasem w Królestwie Polskim analfabetami było wtedy aż 75 procent wszystkich mieszkańców. Nie było więc żadnych szans na budowę masowego poczucia wspólnoty i przynależności. Zauważył też, gdzie są trudności, a ponieważ na życie zarabiał korepetycjami i między innymi uczył dzieciaki czytać, to szybko wymyślił też, jak można je pokonać. Zaczął więc od zmiany metod uczenia, które były wtedy takie, że nawet zdolni ludzie mieli problemy.

I przygotował prosty elementarz ścienny do samodzielnej nauki. Wzorował go na tym, który wcześniej zrobił wapnem na ścianie majątku w Kałuszynie. Skoro – rozumował zapewne – tam zadziałał, to zadziała też gdzie indziej. Na druk zrzucili się różni ludzie, którzy widzieli, że jest to sprawa ważna i w 1875 roku na rynek trafiło pierwsze 5 tysięcy egzemplarzy. A oprócz nich przeznaczona dla chłopów broszurka o Stanisławie Staszicu.

Obie wyszły pod pseudonimem Kazimierz Promyk.

Nauczyciel

Dlaczego akurat o Staszicu? By inspirować. – Może myślicie, że to był jakiś wielki pan, magnat, hrabia lub książę? O nie, wcale! Był to prosty mieszczanin z małego miasteczka, z ojca i dziada ubogiego. (…) Staszic jest dla nas wszystkich przykładem, jak pożyteczna i potrzebna człowiekowi jest praca, nauka i uczciwość i ile dobrego przez pracę, naukę i uczciwość każdy człowiek może zrobić swoim bliźnim – pisał Promyk. Broszurka rozeszła się jak świeże bułki i zaraz trzeba było zrobić dodruk kolejnych 15 tysięcy egzemplarzy.

Gorzej szło z elementarzem, który okazał się być mało praktyczny. Trudno go było wysłać. Łatwo się darł. Była więc potrzeba, tylko narzędzie okazało się być źle zrobione. Zrobił je więc na nowo. Tym razem w formie książkowej. Jeszcze w tym samym roku wydał „Elementarz, na którym nauczysz się czytać w 5 albo 8 tygodni (stron 32, cena 3,5 kopiejki)”. W pierwsze trzy miesiące zszedł cały pięciotysięczny nakład, a przez kolejne lata książka miała się stać jednym z największych bestsellerów polskiego księgarstwa.

Elementarz, na którym nauczysz się czytać w 5 albo 8 tygodni. Źródło: Polona.

Ogólną liczbę sprzedanych egzemplarzy na początku XX wieku liczono bowiem na milion.

Do 1900 roku wyszły 32 wydania.

„Naucz czytać tego, co jeszcze nie umie”

W tak szerokim kolportażu pomogło Towarzystwo Oświaty Narodowej, które założył. Była to stosunkowo nieliczna, ale za to bardzo prężna organizacja, która zakładała czytelnie i biblioteki wiejskie, by trafiać z nauką czytania oraz samym czytaniem do jak największego grona odbiorców. Członkowie towarzystwa ruszali zresztą w Polskę z plecakami pełnymi elementarzy i rozdawali je w chłopskich chatach, pokazując przy tym jak z nich korzystać.

Szło świetnie i z czasem sami chłopi przejęli od nich „kaganek oświaty”. Zrobili to poniekąd na wezwanie samego Kazimierza Promyka, który we wstępie do broszurki pisał: „Bracie! Kiedy sam umiesz czytać, a chcesz dobry uczynek spełnić, to naucz czytać tego, co jeszcze nie umie. Bóg ciebie za to nagrodzi – i ten, kto się nauczy od ciebie czytać, będzie tobie zawsze wdzięczny, bo ty zrobisz dla niego lepiej, niż gdybyś mu dał kupę złota.”

Elementarz, na którym nauczysz się czytać w 5 albo 8 tygodni. Źródło: Polona.

Elementarz rozchodził się świetnie, bo potrzeba była wielka. Na tym by chłopi umieli czytać, i to jeszcze po polsku, nie zależało właściwie nikomu. W Królestwie Polskim szkół było więc bardzo niewiele. – Były całe powiaty bez jednej szkółki wiejskiej – pisał Kieniewicz.

Zaczęło ich przybywać dopiero po powstaniu styczniowym, gdy car uznał, że dobrze dla niego będzie wziąć stronę polskich chłopów w sporach z naszą szlachtą. Ale uczono w nich głównie po rosyjsku, a też nie było ich wiele i – jak wyliczał Stefan Kieniewicz – jeszcze w 1899 roku „jeden uczeń wiejski przypadał ciągle jeszcze na 60 mieszkańców!” To bardzo mała liczba.

Redaktor    

Wraz z sukcesami elementarza powiększała się liczba potencjalnych odbiorców słowa pisanego. I Promyk postanowił to wykorzystać. Zaczął wydawać broszury skierowane do chłopów, a wkrótce też tygodnik, który nazwał „Gazetą Świąteczną”. Z nakładem dojechał do 30 tysięcy, co było wielkim sukcesem. I to podwójnym. Nie tylko był to drugi najbardziej poczytny tygodnik w Polsce (po „Tygodniku Ilustrowanym”), ale też czytany głównie przez ludzi, których sam jego redaktor nauczył wcześniej czytać. Gazetę prenumerowano, czytano, przekazywano sobie z rąk do rąk i urządzano nawet zbiorowe czytania, by z każdego egzemplarza udało się wyciągnąć jak najwięcej. Tworzyła ruch i społeczność.

Tajemnica sukcesu Promyka jako redaktora? Pisał o rzeczach interesujących dla swoich odbiorców i w sposób interesujący jego odbiorców. Bez tej maniery, która jest typowa dla polskich inteligentów różnych czasów i polega na nieznośnym pouczaniu i podkreślaniu wyższości mówiącego lub piszącego nad odbiorcą. Promyk pisał więc językiem kolokwialnym i codziennym. I – to mówi w zasadzie wszystko, co trzeba wiedzieć – wypowiedział bezwzględną walkę wszelkim wyrazom obcym. Tych w jego gazecie nie było.

Gazeta Świąteczna nr. 2920. Warszawa 17 stycznia 1937 r. / Domena publiczna.

Przy czym nie znaczy to, że traktował swoich odbiorców jak ludzi ograniczonych, których interesują tylko rzeczy przyziemne. „Świąteczna” informowała ich o tym, co dzieje się na świecie i opisywała kontekst, w którym funkcjonuje kraj. Po prostu robiła to zrozumiale. A przede wszystkim traktowała odbiorców jak mądrych i samodzielnie myślących ludzi, którzy na świat przyszli w takich okolicznościach, że odebrano im szanse edukacyjne. Co nie oznacza jednak, że są gorsi od tych, którzy mieli więcej szczęścia i nie mogą nadrobić.

– Kto by chciał streścić w trzech słowach program „Gazety Świątecznej”, odkryłby chyba hasło: Radźcie sobie sami! Sprowadzajcie elementarze i uczcie  jedni drugich czytać, zaabonujcie „Gazetę Świąteczną”; wykorzeniajcie pijaństwo; starajcie się o założenie szkółki, kasy oszczędności, czy straży pożarnej, ale własnym trudem, bez oglądania się na dziedzica i księdza. Jeśli potrzeba wam wskazówki, jak założyć sad owocowy czy pasiekę, jak barwić tkaniny i przędzę, gdzie kupić lepsze i tańsze narzędzia, owszem, poradźcie się, pisarz „Gazety Świątecznej” dopomoże. Ale rady te wprowadzać będziecie w życie sami, po swojemu” – opisywał charakter tygodnika profesor Stefan Kieniewicz.   

Najlepszy elementarz świata

Polska inteligencja go jednak nie lubiła. Prywatnie był zresztą ponoć dość trudny – łączył apodyktyczność z pracoholizmem i ogromnymi wymaganiami wobec otoczenia. Ale w tym wypadku powodem były chyba nie jego wady, a sukces. Promyk robił dużo i dobrze. Było czego zazdrościć. A może i to, że nie zabiegał specjalnie o uznanie tak zwanego salonu. Jak dla każdego dobrego redaktora prasy najważniejsze było dla niego po prostu to, że robił dobrą robotę dla swoich czytelników i dobrze dbał o ich potrzeby oraz interesy. Lud go cenił, o czym świadczą tysiące czytelników tygodnika oraz góry listów do redakcji.

Konrad Prószyński znany jako Kazimierz Promyk. Domena publiczna/Wikimedia Commons/Polona.

Co ciekawe wcześniej niż w Warszawie doceniono go w Londynie, gdzie w 1892 roku dostał pierwszą nagrodę podczas światowego konkursu elementarzy. Jury uznało wtedy, że ten polski, na którym uczą się miliony dorosłych chłopów, jest najlepszy ze wszystkich. I zapewne był, bo metody Promyka były piekielnie skuteczne. Świetnie pokazuje to anegdota, która opowiada o tym, jak w 1906 roku urządził publiczny pokaz nauki czytania.

– Do sali Muzeum Przemysłu i Rolnictwa sprowadzono paruset mężczyzn i kobiet ze wsi, autentycznie niepiśmiennych, każdego zaopatrzono w zeszyt i ołówek. Promyk przemawiał dwie godziny, posługując się swoimi tablicami. Pod koniec posiedzenia słuchacze wypisywali już całe wyrazy i zdania. Reporterzy byli w zachwycie. „I powiedzieć – pisał »Świat Kobiecy« – że ten człowiek czekać musiał 25 lat na to, by z taką lekcją móc wystąpić!” – opisywał Kieniewicz wydarzenie, które sprawiło, że warszawska inteligencja przypomniał sobie o tym „pisarzu o światowym rozgłosie i wzorze pracy obywatelskiej”.

Nie cieszył się tym jednak długo. W tym samym roku doznał zawału. Dwa lata później zmarł. Miał zaledwie 57 lat, a bliscy i współpracownicy winę zrzucili na tryb życia oraz tytaniczną pracę, którą wykonał w czasie swojego życia. A ta była wielka. – Osiągał tak fantastyczne wyniki środkami tak skromnymi; dokonał podboju nieporównywalnego z niczym – nauczył czytać miliony Polaków (…) niemal sam! – pisał Stefan Bratkowski, który pisał zresztą także, że „w panteonie naszej tradycji narodowej Konrad Prószyński Promyk powinien stać obok Mickiewicza i innych wieszczów, którym drogę do narodu otworzył”.

Nie stoi jednak, bo – ponoć – uważano, że byłoby to poniżenie dla poezji. Jest zasłużony, ale zapomniany. Nawet Wikipedia ledwie o nim wspomina. A mnie wydaje się, że jest to dowód na to, iż mamy ogromny problem z czerpaniem z naszej przeszłości. Doprawdy trudno wymyślić lepszy materiał na narodowego bohatera i bardziej inspirującą postać od  tego ludowego nauczyciela, który w kraju jak powietrza potrzebującym modernizacji, nauczył czytać kilka milionów ludzi, by ci mogli stworzyć nowoczesny naród.

Chapeau bas Panie Promyk. Bez Pana Polska byłaby zupełnie inna.

***

Korzystałem z książki Stefana Kieniewicza „Dramat trzeźwych entuzjastów. O ludziach pracy organicznej”.