Znacie Kazimierza Promyka? Zapewne nie, bo wie o nim niewiele osób. A szkoda, bo był to człowiek, który nauczył czytać miliony Polaków. Zrobił to w sposób tak spektakularny, że niektórzy szykowali mu miejsce w panteonie narodowych sław – zaraz obok Adama Mickiewicza. Innych ten pomysł odrzucał, bo uważali, że nie można na równi z wieszczem stawiać nauczyciela chłopów. Nawet jeżeli był to nauczyciel wybitny w światowej skali. Gdyby nie on, to Polska wyglądałaby inaczej.
Zanim stał się Promykiem był Konradem Prószyńskim, który wychowywał się w syberyjskim Tomsku. Trafił tam za ojcem Antonim, którego władze carskie zesłały na wschód tuż przed powstaniem styczniowym. Trasę 10 tys. kilometrów starszy Prószyński – to warte podkreślenia – pokonał etapem, czyli piechotą. W rodzinie uważano później, że być może rosyjscy urzędnicy niechcący uratowali mu w ten sposób życie. Tego nie można być pewnym, ale wiadomo, że wielu przyjaciół i współpracowników Antoniego zginęło w powstańczych bitwach.
W emigracyjnym domu pielęgnowano tradycje patriotyczne, ale też demokratyczne. Z jednej więc strony mały Konrad wzdychał do dalekiej Polski, a z drugiej do polskiego ludu. – Liczył zaledwie lat 10 (było to jeszcze przed zesłaniem – tb), gdy zaczynał się ruch narodowy; urwały mu się wtedy lekcje tańców i francuskiego, zaczęła się nauka historii polskiej. Co więcej, zaprzęgnięto chłopca do uczenia dzieci wiejskich, jako że wszyscy mówili o zbliżeniu z ludem. Konradek zapamiętał z tych lat różne rzeczy: jak poddani chłopi niemal plackiem padali przed panem, jak ich karano chłostą i zakuwaniem w dyby, jak ciotki gorszyły się, że Konradek „zanadto poufali się z chłopami”, jak sztuczne wydawało mu się na tym tle uprawiane przez szlachtę chłopomaństwo. (…) I nie zapomniał do śmierci zasłyszanych przez drzwi słów matki, która mówiła ojcu: „Lub będzie przeciwko wam, bez ludu nic nie zrobicie – pisał prof. Stefan Kieniewicz o młodości Promyka w książce „Dramat trzeźwych entuzjastów. O ludziach pracy organicznej.”
Wódz powstania zostaje studentem
Przy takim wychowaniu nie można się dziwić, że nie minęło wiele czasu, a młody Konrad postanowił wrócić do kraju i zająć się pracą dla kraju. – Dość już lata marnować i krew młodą studzić na sybirskich mrozach! – postanowił. I wrócił do niej jako chłopak 17-letni.
Marzenia miał wielkie i dużo mówiące o charakterze. Wymyślił sobie, że najlepszą rolą będzie dla niego stanowisko wodza naczelnego kolejnego powstania. Dlatego zaplanował, że z zaboru rosyjskiego przekradnie się do Francji lub Austrii, gdzie wstąpi do wojska i zdobędzie doświadczenie niezbędne do tego, by przegonić Rosjan z Warszawy.
Trafił do Krakowa. Tam zapukał do jednej z redakcji, a w niej spotkał człowieka, który powiedział mu, żeby nie robił głupstw i pracował w kraju, który potrzebuje ludzi zdolnych i pracowitych. Niby niewiele, ale wystarczyło. Porzucił plany wojaczki i wrócił do zaboru rosyjskiego. Utrzymywał się z korepetycji i tego, co przysłali rodzice. Mieszkał i żył biednie, ale zdał maturę i poszedł na uniwersytet.
Na którym zaangażował się w różne prace dla dobra wspólnego. Założył choćby kółko wioślarskie, z którego wyrosło później Warszawskie Towarzystwo Wioślarskie. Rozmyślał o tym, by uczyć dzieci i napisał nawet podręcznik, ale nie znalazł nikogo, kto by go wydał. Organizował zbiórki. A przede wszystkim przyciągnął studentów.
Niewielu, ale podobnych do siebie. Chcących zrobić coś dobrego.
75 procent analfabetów
Problem był tylko z tym, że młodzi ludzie chcieli działać, ale nie za bardzo wiedzieli, co chcą robić. Traf chciał, że do sprawy podeszli mądrze i zamiast mędrkować w oparciu o cudze książki i artykuły w gazetach ruszyli w Polskę. Dzięki temu Prószyński „z przerażeniem się dowiedział, że w całej wsi nikt czytać nie umie”. – Ten wstrząs okazać się miał płodny w następstwa – pisał o tym prof. Kieniewicz. Wkrótce Prószyński ruszył w kolejną trasę i jeździł od wsi do wsi, pytając czy jest w niej szkoła? Jak funkcjonuje? Zaglądał nawet na poczty, by dowiedzieć się, jaka prasa jest zamawiania przez ludzi i przez których. Okazało się, że na listach odbiorców prasy nie znajdował chłopów. Nie czytali, bo nie umieli. W którymś momencie tej podróży zorientował się, że znalazł dla siebie życiowe zadanie. A przy kolejnej okazji – też przypadkiem – metodę jego realizacji.
Stało się to na wakacjach, które z żoną spędzał w Kałuszynie. Spotkał tam miejscowe dzieciaki, które – oczywiście – czytać nie umiały. Próbował znaleźć elementarz, ale we wsi nie było ani jednego. Zirytowany postanowił więc zrobić własny. Wziął wapno i na ścianie namalował samogłoski i spółgłoski. – Ludzie zatrzymywali się po drodze do kościoła; Prószyński pokazywał im, jak się wymawia samogłoski, a potem jak te litery połączone z sobą zaczynają oznaczać: ul, but, baba itd. Okazało się, że ma jakiś dar rozmowy z ludźmi – wzbudził zainteresowanie – relacjonował początki elementarza ściennego Kieniewicz.
Początki, bo ten napisany wapnem miał być pierwszy, ale nie ostatni. Prószyński szybko dostrzegł, że analfabetyzm chłopów jest największą przeszkodą dla budowania nowoczesnego narodu w Polsce. Bez tej umiejętności ludzie nie mogli na przykład czytać gazet, a bez tego nie było jak rozmawiać z więcej niż kilkoma osobami na raz. Tymczasem w Królestwie Polskim analfabetami było wtedy aż 75 procent wszystkich mieszkańców. Nie było więc żadnych szans na budowę masowego poczucia wspólnoty i przynależności. Zauważył też, gdzie są trudności, a ponieważ na życie zarabiał korepetycjami i między innymi uczył dzieciaki czytać, to szybko wymyślił też, jak można je pokonać. Zaczął więc od zmiany metod uczenia, które były wtedy takie, że nawet zdolni ludzie mieli problemy.
I przygotował prosty elementarz ścienny do samodzielnej nauki. Wzorował go na tym, który wcześniej zrobił wapnem na ścianie majątku w Kałuszynie. Skoro – rozumował zapewne – tam zadziałał, to zadziała też gdzie indziej. Na druk zrzucili się różni ludzie, którzy widzieli, że jest to sprawa ważna i w 1875 roku na rynek trafiło pierwsze 5 tysięcy egzemplarzy. A oprócz nich przeznaczona dla chłopów broszurka o Stanisławie Staszicu.
Obie wyszły pod pseudonimem Kazimierz Promyk.
Nauczyciel
Dlaczego akurat o Staszicu? By inspirować. – Może myślicie, że to był jakiś wielki pan, magnat, hrabia lub książę? O nie, wcale! Był to prosty mieszczanin z małego miasteczka, z ojca i dziada ubogiego. (…) Staszic jest dla nas wszystkich przykładem, jak pożyteczna i potrzebna człowiekowi jest praca, nauka i uczciwość i ile dobrego przez pracę, naukę i uczciwość każdy człowiek może zrobić swoim bliźnim – pisał Promyk. Broszurka rozeszła się jak świeże bułki i zaraz trzeba było zrobić dodruk kolejnych 15 tysięcy egzemplarzy.
Gorzej szło z elementarzem, który okazał się być mało praktyczny. Trudno go było wysłać. Łatwo się darł. Była więc potrzeba, tylko narzędzie okazało się być źle zrobione. Zrobił je więc na nowo. Tym razem w formie książkowej. Jeszcze w tym samym roku wydał „Elementarz, na którym nauczysz się czytać w 5 albo 8 tygodni (stron 32, cena 3,5 kopiejki)”. W pierwsze trzy miesiące zszedł cały pięciotysięczny nakład, a przez kolejne lata książka miała się stać jednym z największych bestsellerów polskiego księgarstwa.
Ogólną liczbę sprzedanych egzemplarzy na początku XX wieku liczono bowiem na milion.
Do 1900 roku wyszły 32 wydania.
„Naucz czytać tego, co jeszcze nie umie”
W tak szerokim kolportażu pomogło Towarzystwo Oświaty Narodowej, które założył. Była to stosunkowo nieliczna, ale za to bardzo prężna organizacja, która zakładała czytelnie i biblioteki wiejskie, by trafiać z nauką czytania oraz samym czytaniem do jak największego grona odbiorców. Członkowie towarzystwa ruszali zresztą w Polskę z plecakami pełnymi elementarzy i rozdawali je w chłopskich chatach, pokazując przy tym jak z nich korzystać.
Szło świetnie i z czasem sami chłopi przejęli od nich „kaganek oświaty”. Zrobili to poniekąd na wezwanie samego Kazimierza Promyka, który we wstępie do broszurki pisał: „Bracie! Kiedy sam umiesz czytać, a chcesz dobry uczynek spełnić, to naucz czytać tego, co jeszcze nie umie. Bóg ciebie za to nagrodzi – i ten, kto się nauczy od ciebie czytać, będzie tobie zawsze wdzięczny, bo ty zrobisz dla niego lepiej, niż gdybyś mu dał kupę złota.”
Elementarz rozchodził się świetnie, bo potrzeba była wielka. Na tym by chłopi umieli czytać, i to jeszcze po polsku, nie zależało właściwie nikomu. W Królestwie Polskim szkół było więc bardzo niewiele. – Były całe powiaty bez jednej szkółki wiejskiej – pisał Kieniewicz.
Zaczęło ich przybywać dopiero po powstaniu styczniowym, gdy car uznał, że dobrze dla niego będzie wziąć stronę polskich chłopów w sporach z naszą szlachtą. Ale uczono w nich głównie po rosyjsku, a też nie było ich wiele i – jak wyliczał Stefan Kieniewicz – jeszcze w 1899 roku „jeden uczeń wiejski przypadał ciągle jeszcze na 60 mieszkańców!” To bardzo mała liczba.
Redaktor
Wraz z sukcesami elementarza powiększała się liczba potencjalnych odbiorców słowa pisanego. I Promyk postanowił to wykorzystać. Zaczął wydawać broszury skierowane do chłopów, a wkrótce też tygodnik, który nazwał „Gazetą Świąteczną”. Z nakładem dojechał do 30 tysięcy, co było wielkim sukcesem. I to podwójnym. Nie tylko był to drugi najbardziej poczytny tygodnik w Polsce (po „Tygodniku Ilustrowanym”), ale też czytany głównie przez ludzi, których sam jego redaktor nauczył wcześniej czytać. Gazetę prenumerowano, czytano, przekazywano sobie z rąk do rąk i urządzano nawet zbiorowe czytania, by z każdego egzemplarza udało się wyciągnąć jak najwięcej. Tworzyła ruch i społeczność.
Tajemnica sukcesu Promyka jako redaktora? Pisał o rzeczach interesujących dla swoich odbiorców i w sposób interesujący jego odbiorców. Bez tej maniery, która jest typowa dla polskich inteligentów różnych czasów i polega na nieznośnym pouczaniu i podkreślaniu wyższości mówiącego lub piszącego nad odbiorcą. Promyk pisał więc językiem kolokwialnym i codziennym. I – to mówi w zasadzie wszystko, co trzeba wiedzieć – wypowiedział bezwzględną walkę wszelkim wyrazom obcym. Tych w jego gazecie nie było.
Przy czym nie znaczy to, że traktował swoich odbiorców jak ludzi ograniczonych, których interesują tylko rzeczy przyziemne. „Świąteczna” informowała ich o tym, co dzieje się na świecie i opisywała kontekst, w którym funkcjonuje kraj. Po prostu robiła to zrozumiale. A przede wszystkim traktowała odbiorców jak mądrych i samodzielnie myślących ludzi, którzy na świat przyszli w takich okolicznościach, że odebrano im szanse edukacyjne. Co nie oznacza jednak, że są gorsi od tych, którzy mieli więcej szczęścia i nie mogą nadrobić.
– Kto by chciał streścić w trzech słowach program „Gazety Świątecznej”, odkryłby chyba hasło: Radźcie sobie sami! Sprowadzajcie elementarze i uczcie jedni drugich czytać, zaabonujcie „Gazetę Świąteczną”; wykorzeniajcie pijaństwo; starajcie się o założenie szkółki, kasy oszczędności, czy straży pożarnej, ale własnym trudem, bez oglądania się na dziedzica i księdza. Jeśli potrzeba wam wskazówki, jak założyć sad owocowy czy pasiekę, jak barwić tkaniny i przędzę, gdzie kupić lepsze i tańsze narzędzia, owszem, poradźcie się, pisarz „Gazety Świątecznej” dopomoże. Ale rady te wprowadzać będziecie w życie sami, po swojemu” – opisywał charakter tygodnika profesor Stefan Kieniewicz.
Najlepszy elementarz świata
Polska inteligencja go jednak nie lubiła. Prywatnie był zresztą ponoć dość trudny – łączył apodyktyczność z pracoholizmem i ogromnymi wymaganiami wobec otoczenia. Ale w tym wypadku powodem były chyba nie jego wady, a sukces. Promyk robił dużo i dobrze. Było czego zazdrościć. A może i to, że nie zabiegał specjalnie o uznanie tak zwanego salonu. Jak dla każdego dobrego redaktora prasy najważniejsze było dla niego po prostu to, że robił dobrą robotę dla swoich czytelników i dobrze dbał o ich potrzeby oraz interesy. Lud go cenił, o czym świadczą tysiące czytelników tygodnika oraz góry listów do redakcji.
Co ciekawe wcześniej niż w Warszawie doceniono go w Londynie, gdzie w 1892 roku dostał pierwszą nagrodę podczas światowego konkursu elementarzy. Jury uznało wtedy, że ten polski, na którym uczą się miliony dorosłych chłopów, jest najlepszy ze wszystkich. I zapewne był, bo metody Promyka były piekielnie skuteczne. Świetnie pokazuje to anegdota, która opowiada o tym, jak w 1906 roku urządził publiczny pokaz nauki czytania.
– Do sali Muzeum Przemysłu i Rolnictwa sprowadzono paruset mężczyzn i kobiet ze wsi, autentycznie niepiśmiennych, każdego zaopatrzono w zeszyt i ołówek. Promyk przemawiał dwie godziny, posługując się swoimi tablicami. Pod koniec posiedzenia słuchacze wypisywali już całe wyrazy i zdania. Reporterzy byli w zachwycie. „I powiedzieć – pisał »Świat Kobiecy« – że ten człowiek czekać musiał 25 lat na to, by z taką lekcją móc wystąpić!” – opisywał Kieniewicz wydarzenie, które sprawiło, że warszawska inteligencja przypomniał sobie o tym „pisarzu o światowym rozgłosie i wzorze pracy obywatelskiej”.
Nie cieszył się tym jednak długo. W tym samym roku doznał zawału. Dwa lata później zmarł. Miał zaledwie 57 lat, a bliscy i współpracownicy winę zrzucili na tryb życia oraz tytaniczną pracę, którą wykonał w czasie swojego życia. A ta była wielka. – Osiągał tak fantastyczne wyniki środkami tak skromnymi; dokonał podboju nieporównywalnego z niczym – nauczył czytać miliony Polaków (…) niemal sam! – pisał Stefan Bratkowski, który pisał zresztą także, że „w panteonie naszej tradycji narodowej Konrad Prószyński Promyk powinien stać obok Mickiewicza i innych wieszczów, którym drogę do narodu otworzył”.
Nie stoi jednak, bo – ponoć – uważano, że byłoby to poniżenie dla poezji. Jest zasłużony, ale zapomniany. Nawet Wikipedia ledwie o nim wspomina. A mnie wydaje się, że jest to dowód na to, iż mamy ogromny problem z czerpaniem z naszej przeszłości. Doprawdy trudno wymyślić lepszy materiał na narodowego bohatera i bardziej inspirującą postać od tego ludowego nauczyciela, który w kraju jak powietrza potrzebującym modernizacji, nauczył czytać kilka milionów ludzi, by ci mogli stworzyć nowoczesny naród.
Chapeau bas Panie Promyk. Bez Pana Polska byłaby zupełnie inna.
***
Korzystałem z książki Stefana Kieniewicza „Dramat trzeźwych entuzjastów. O ludziach pracy organicznej”.