Mówi się czasami, że dobrymi chęciami jest wybrukowane piekło. To nieźle pasuje do działań Ostatniego Pokolenia. Jest dziś bowiem w Polsce tak, że ruch ekologiczny potrzebuje przede wszystkim dwóch rzeczy. Po pierwsze poparcia zwykłych ludzi. Po drugie autorefleksji i wsłuchania się w nastroje społeczne. To co robi Ostatnie Pokolenie podkopuje ostatki sympatii oraz pokazuje brak zdolności do autorefleksji.

Polscy ekolodzy (i nie mam tutaj na myśli satyrycznej strony na X, która radzi sobie doskonale) mają dziś ogromny problem ze zdobywaniem społecznej sympatii dla swoich działań. To jest o tyle zaskakujące, że w teorii zajmują się sprawami, które są dla większości ludzi ważne. Kto z nas nie chce mieć czystego powietrza, czystej wody i zdrowego jedzenia? Takich ludzi jest bardzo niewielu. A mimo to nastrój społeczny zmierza ku coraz większej niechęci do wszelkich zielonych ruchów. Widać to w sieci. Ale widać też w działaniach polityków. Jest to bowiem główny powód, dla którego partie rządzącej koalicji starają się trzymać jak najdalej od przedwyborczej „zielonej” agendy.

Robią to, bo czują, że straciłyby na jej realizacji. To dlatego Donald Tusk, który przed wyborami mówił, że katastrofa klimatyczna to sprawa „życia i śmierci jego wnuków” dziś blokuje niemal wszystkie kluczowe „zielone” przepisy. Zapowiadając, że młodymi ludźmi walczącymi o sprawy, o które on sam jeszcze niedawno miał walczyć, zajmą się służby. 

Nawet trudno go za to winić. Jest politykiem, a polityka to walka o władzę. Najskuteczniejsi są w niej na ogół elastyczni i bezwzględni cynicy, a nie idealiści. Kiedy więc widział, że na walce o przyszłość swoich wnuków zyska – walczył o nią. Gdy nastroje są takie, że straciłby na tym w sondażowych słupkach, woli walczyć z tymi, którzy próbują się o nią bić. Piszę o Tusku, ale rzecz jest o wiele szersza. Politycy nie chcą tracić poparcia.

Niezrozumiałe metody w walce o niezrozumiałą sprawę

Dlaczego jednak popieranie rzeczy, które mniej więcej wszystkim leżą na sercu, jest politycznym ryzykiem? O to w dużej mierze zadbał sam ruch ekologiczny, który ma na sumieniu dość długą listę grzechów. Po pierwsze więc nie brakuje tutaj hipokryzji, którą widać choćby w tym, że ludzie na co dzień bijący się o liczne ograniczenia, bardzo często nie czują się w obowiązku, by ograniczać samych siebie i chwalą się lotami na egzotyczne wakacje. Po drugie to o co biją się dziś ekolodzy jest dla „Kowalskiego” niezrozumiałe.

Miejsce czystego powietrza, czystej wody, zdrowego jedzenia i stabilnej pogody, zastępują różne „cząstki na miliard”, obce słowa i trudne do zrozumienia mechanizmy, których wyjaśnić nie potrafią na ogół nawet ludzie najbardziej zmartwieni tym, co dzieje się ze środowiskiem. (Co oczywiście nie oznacza, że nic złego się nie dzieje, bo powodów do obaw jest mnóstwo.) Sama niezrozumiałość nie byłaby może jeszcze największym problemem „zielonych”. Nie pozwalałoby po prostu forsować swojej sprawy, ale nie budziłoby też niechęci do niej. A już na pewno nie tak dużej, jak dzieje się to obecnie.   

Problemem jest  jednak to, że w oparciu o te niezrozumiałe dla nikogo powody, forsuje się kompletnie niezrozumiałe rozwiązania. Często znajdujące oparcie w ramach jakiegoś systemu przekonań, o którym wiele osób powie: ideologia. Da się zrozumieć tę etykietkę, choć mnie wydaje się, że w zielonym środowisku jest raczej nutka parareligijna. Taki sposób myślenia, w którym dogmaty zastępują refleksję i zdrowy rozsądek. A rozsądne postulaty przybierają kształt, w którym idą tak daleko, że stają się czymś w rodzaju krucjaty. Przykład? Starania o tak zwaną renaturyzację rzek. W ogóle bardzo sensowne i potrzebne, ponieważ w wielu miejscach zwyczajnie przegięliśmy z regulacją oraz osuszaniem gruntów, co ma różne negatywne skutki – na przykład generuje suszę rolniczą. Ale to że przegięliśmy w jednym kierunku, nie powinno oznaczać, że działania naprawcze muszą polegać na przeginaniu w drugą stronę i hurtowym burzeniu zbiorników przeciwpowodziowych. Jak bardzo takie postulaty mogą zaszkodzić – także postulującym – pokazała niedawna powódź. Jest gdzieś pomiędzy tymi stanowiskami złoty środek, który dałoby się znaleźć, gdyby siąść do tej rozmowy na spokojnie, z dobrą wolą i rozsądkiem.

Dogmaty

Przykładów jest oczywiście więcej. Od motoryzacji, przez rolnictwo, po energetykę. I właśnie ta ostatnia dostarcza chyba najlepszego. Tym jest stosunek „zielonych środowisk” do energetyki jądrowej. Ten jest krytykowany z różnych stron. Robi się to patrząc na bezpieczeństwo energetyczne i geopolitykę. Krytyka ta nie jest bezpodstawna, co doskonale widać po miejscu, w którym znaleźli się Niemcy, kiedy zamknęli działające elektrownie jądrowe. I o ile więcej gazów cieplarnianych emitują od Francji, która tego nie zrobiła. Ale dla mnie w tym kontekście najbardziej zaskakujące jest to, co można dostrzec, kiedy spojrzy się na to z perspektywy człowieka zatroskanego o kryzys środowiskowy.

Otóż widać wtedy, że jest tak. Z jednej strony „zielone” środowisko głośno alarmuje o tym, że nadchodzi kryzys klimatyczny, który zniszczy całą planetę. Z drugiej to samo środowisko dzielnie walczy z bezemisyjnym źródłem energii, które wydaje się być niezbędne, by spowolnić zmiany klimatyczne, którymi straszy. Jak to się składa? Nijak. Zapytałem nawet o to kiedyś kolegów ekologów w tekście opublikowanym w SmogLab.

Ten wywołał małą awanturę w środowisku, ale nikt nie podjął rękawicy.

Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że jest to podejście dogmatyczne, które nie wytrzymuje zderzenia z prostym pytaniem. O to, jak można jednocześnie wieszczyć koniec świata, wierzyć we własne zapowiedzi i walczyć o zamknięcie działających bezemisyjnych elektrowni. Lub z budową nowych, promując rozwiązania, które w sposób oczywisty się nie sprawdziły. O czym z łatwością można się przekonać zaglądając do naszego sąsiada.

Jeszcze mistrz Lem pisał, że jego zdaniem młodzież powinna walczyć o atom, a nie z nim.

Najgorętszy temat debaty

Takie rzeczy powodują, że ludzie odwracają się od tych, którzy działają na rzecz ochrony środowiska. Ich postulaty stają się bowiem niezrozumiałe. Widać w nich zideologizowanie i brak zdrowego rozsądku. Trudno się dziwić, że nie słucha się takich ludzi. I doszliśmy przez to do miejsca, z którego bardzo trudno będzie wyjść ekologom.

Nie jest więc tak, że ekologia straciła znaczenie dla ludzi i polityków. Ma ogromne. Aktualnie jest to jeden z najgorętszych tematów debaty w kraju i Europie. Nie bez powodu celebryci (w tym wypadku Marianna Schreiber) uważają, że atakując centra klimatycznego aktywizmu, zyskają popularność. A uważają tak, bo odczytują nastrój, w którym przeciętny Kowalski zaczyna kibicować każdemu, kto jest na „nie”.  „Zieloni” sromotnie przegrywają tę dyskusję, a przeciwstawianie się ich postulatom zapewnia kapitał polityczny i wyborcze poparcie. Jest tak przynajmniej po części dlatego, że tzw. ekologów przestano postrzegać jako ludzi walczących o środowisko – o czyste lasy, wodę bez ścieków i powietrze nadające się do oddychania. I zaczęto patrzeć na nich, jak na osoby walczące o niezrozumiałe sprawy i jeszcze bardziej niezrozumiałe rozwiązania.

Stosujące do tego niezrozumiałe metody.

Z wielką szkodą dla środowiska, która naprawdę jest dziś w wielu obszarach w opłakanym stanie (mówię o tym m. in. na podstawie rozmów z polską profesurą, które odbyłem pisząc książkę „Odwołać katastrofę”) i potrzebuje interwencji. Także w obszarze związanym z klimatem, ale także wymieraniem gatunków i wodą. Tylko być może nieco innej, niż ta którą zawarto w zielonych dogmatach. Takiej, która będzie w porządku dla Kowalskiego.

Żeby móc taką odpowiedź znaleźć, to potrzeba refleksji.

A do przekonywania do niej potrzeba społecznej sympatii.

Jedno i drugie jest aktualnie u „zielonych” towarem deficytowym.

I jak na to odpowiada Ostatnie Pokolenie?

Pokazuje brak refleksji i robi, co może by doprowadzić ludzi do szału.

Swoimi dobrymi chęciami (w które nie mam powodu wątpić, kiedy chodzi o większość młodej ekipy, choć mam gdy spoglądam na dołączających ludzi i grupy) brukując piekło.

Fot. Materiały prasowe z podaniem źródła. FB/Ostatnie Pokolenie.