Jeszcze kilka lat temu Niemcy uważano za gospodarczy wzór dla całego świata. Tak było także w Polsce. Dziś nasz sąsiad jest już raczej wzorem tego, czego nie powinno się robić i bliżej mu do roli europejskiego pośmiewiska niż światowego mocarstwa. Upadek sprowadził na siebie sam. Dokładnie zrobili to politycy, którzy urządzili nad Renem wieloletni festiwal głupich kroków. Być może kończąc niemiecki cud gospodarczy.
Nie wiem, jak wy, ale ja dorastałem w poczuciu, że tak zwany „Reich” jest uosobieniem dobrobytu. Było tak, bo przyciągał gastarbaiterów. Płacił w solidnych niemieckich markach. Produkował najlepsze na świecie samochody, narzędzia i chemię. Był liderem, kiedy chodzi o technologie jądrowe. A znak „MADE IN GERMANY” był symbolem prawdziwego cudu gospodarczego oraz gwarantem jego trwałości. Ba. Mieli tam pod dostatkiem nawet LEGO, a niemieccy politycy rządy całej Europy – w tym i nasz – rozstawiali po kątach z taką łatwością, z jaką niezadowolona „Pani” robi to z pierwszakami, którzy nie odrobili zadania domowego. Tak było przez wiele, wiele lat.
Aż przestało.
I dziś Niemcom jest już chyba bliżej do roli pośmiewiska niż mocarstwa.
Co się stało? O tym przeciekawie opowiedział Wolfgang Münchau w książce „Kaput. Koniec niemieckiego cudu” („Kaput: The End of the German Miracle”). Warto wiedzieć, co stało się nad Renem, bo przynajmniej kilka rzeczy brzmi znajomo.
A lepiej uczyć się na cudzych błędach niż na własnych.
Politycy w bankach
Co zatem brzmi znajomo? Na przykład polityczne kolesiostwo. Otóż przez wiele lat system finansowy Niemiec opierał się w dużym stopniu o banki nalężące do landów oraz miast. Samo w sobie nie byłoby to może problemem, gdyby nie to, że rady nadzorcze i zarządy – jak to w instytucjach samorządowych – obsiedli różni politycy, rodziny polityków oraz ich znajomi. Decydowała raczej partia niż wiedza. Miało to dwojaki efekt.
Po pierwsze na niczym się nie znali, więc nie potrafili reagować na zmiany ani kontrolować tego, co się dzieje. Kiedy więc pojawiały się problemy, niekiedy kosztujące wiele miliardów euro, to – pisze Münchau – okazywało się, że w takim banku „nie ma nikogo, kto wiedziałby, co się dzieje – ani w pokoju, w którym dokonują się transakcje, ani w gabinecie zarządu i na pewno nie w radzie nadzorczej, która była pełna polityków i związkowców.”
Popełniali dużo błędów.
A po drugie i ważniejsze, kiedy do banków upchano polityków, to kierowały się one agendą polityczną, a nie biznesową. Były więc przypadki, w których udzielano złych pożyczek, by wesprzeć kampanie polityczne (robiono tak np. dla Gerharda Schroedera). Ale to było tylko brzydkie. Gorsze w długim biegu było to, że wspierano przede wszystkim inicjatywy, na których zależało politykom. A na jakich im zależało? Na tych, które dają głosy. Większą szansę na finansowanie miała galeria handlowa lub multipleks niż obiecująca spółka technologiczna. W galerii łatwiej było w końcu przeciąć wstęgę. Skupiano się też na starym przemyśle, który zatrudniał wyborców i finansował kampanie. Kierowano więc środki w to, co opłacało się w przeszłości, a nie w to, co miało opłacić się jutro i pojutrze.
Efektem jest gigantyczna słabość Niemiec, kiedy chodzi o technologie cyfrowe.
Koń szybszy od internetu
To jak jest ona duża można ilustrować mizerną na tle innych zachodnich potęg gospodarczych liczbą cyfrowych start-upów i brakiem sukcesów w branży IT.
Ale można też anegdotą.
Otóż Niemcy jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku planowali stworzenie najnowocześniejszej na świecie sieci światłowodów. Myślał o tym Willy Brandt, który dostrzegał, że coś się zmienia. Gdyby to zrobili, pewnie odjechaliby konkurencji. Ale nie zrobili, bo Brandta zastąpił Helmut Kohl, który był wielkim fanem telewizji kablowej.
I wysiłki inwestycyjne przekierował na nią.
Efekt jest taki, że dziś w Niemczech jest wielki niedobór światłowodów, a szybkość Internetu bardzo często mizerna, bo sygnał wciąż leci przez miedziane i telewizyjne kable. Do tego, kiedy sprzedawano koncesje na telefonię komórkową, to wyżej postawiono wpływy do budżetu, niż szeroki zasięg. I dziś w Niemczech jest bardzo wiele białych plam.
Tak dużo, że Peter Altmeier, który był ministrem gospodarki, w pewnym momencie zabronił pracownikom łączenia rozmów, kiedy jest w samochodzie. Miał dość przepraszania za przerwy w połączeniu. Działo się to nie w latach 90., a kilka lat temu.
Słynny był też wyścig Internetu z koniem, który zorganizował pewien fotograf w Schmallenberg-Oberkirchen. Otóż miał on do przesłania na odległość 10 kilometrów jakieś 4,5 gigabajta danych. Jednocześnie puścił transfer ze swojego komputera i konia z jeźdźcem wiozącym płytę DVD z zapisanymi danymi. Koń wygrał ten wyścig zdecydowanie. Kiedy dojechał transfer przez Internet był dopiero na 61 procentach.
Ponoć jest to też jeden z powodów cyfrowego zacofania niemieckiej motoryzacji.
Ale o tym dalej.
Imigracja
Kiedy nie ma szybkiego Internetu lub nie ma go w ogóle, trudno o nowoczesne usługi cyfrowe. A branży IT nie pomaga także polityka imigracyjna Niemiec, która stoi na głowie oraz biurokracja. Niemcy wysokowykwalifikowanych pracowników traktują jak nielegalnych imigrantów. Choć jednocześnie szeroko otwierają granicę dla całej reszty.
Przykład?
Pewnego dnia Niemcy wpadli na pomysł, by ściągać do kraju speców od IT. Mając świadomość, jak bardzo trudna jest ich normalna procedura imigracyjna, zrobili dla nich specjalną szybką ścieżkę i liczyli na kilkaset tysięcy wykwalifikowanych pracowników. Ale ci się nie zjawili. Między innymi dlatego, że choć ich zapraszano i byli potrzebni, to dla ich partnerów lub partnerek przewidziano… dwuletni zakaz pracy w Niemczech po przyjeździe. Biurokracja nie wyobrażała sobie, że można coś zrobić bez zbędnego zakazu.
Wszystko to doprowadziło do tego, że dziś jest tak:
– Niemcy mają jednocześnie setki tysięcy nieobsadzonych miejsc pracy dla specjalistów;
– miliony imigrantów, z którymi nie za bardzo wiedzą, co zrobić, bo ci nie potrafią tego, co jest potrzebne nad Renem, a władze też nie potrafią ich tego nauczyć;
– i są setki tysięcy specjalistów, którzy byliby chętni, by przyjechać i je zająć, bo tamtejszy przemysł na tle świata wciąż płaci dobrze, a Europa jest niezłym miejscem do życia, ale nie mogą tego zrobić, ponieważ Berlin nie wpuści ich do kraju.
Biurokracja
Głośną anegdotą – i tę opisuje Münchau – była historia dwóch Holendrów, którzy chcieli w Niemczech stworzyć nowoczesną „pionową” farmę. Rozumowali tak, że skoro Niemcy są bardzo zieloni i dużo mówią o renaturyzacji oraz oddawaniu przestrzeni naturze, to będzie to innowacja wpisująca się w ich politykę. Pomoże też realizować założenia zielonego ładu i różne ekologiczne pomysły. Nie był to zły pomysł, ale nie wiedzieli, co ich czeka.
Zaczęli więc w 2015 roku w Nadrenii-Westfalii, gdzie zablokowała ich lokalna rada. Tej nie podobało się, że na farmę będą jeździć ciężarówki, a pod ziemią „coś” jest.
Inwestorzy przenieśli się do Bawarii. Tam zablokowały ich protesty konkurencji.
W końcu kupili ziemię koło Berlina i mieli ruszać z budową, kiedy urzędnicy zorientowali się, że trzeba zdecydować, czy taka farma jest działalnością rolniczą, czy może przemysłową. Po pierwsze od tego zależała wysokość możliwej dotacji, choć ostatecznie i tak nie przyznano jej w kwocie, dla której miałoby to znaczenie. Ale po drugie trzeba było uchwalić nowy plan miejscowy. W tym brały udział 42 organizacje, które trzeba było wysłuchać i uwzględnić ich opinie. To – jak łatwo się domyślić – trwało. Później na farmę wjechał konserwator zabytków, bo – tak jak w Nadrenii-Westfalii – „coś” było pod ziemią i trzeba było dokładnie określić głębokość, na jaką mogą kopać. Może słusznie, ale to znów trwało. Jeszcze później okazało się, że nie mogą stawiać dźwigów, bo obok są wiatraki. I tak minęło dziewięć lat, po których – pisze Münchau – wciąż nie wiadomo, czy dostaną zgodę. A także czy będzie to miało jakieś znaczenie, ponieważ dotarli do roku, w którym energia w Niemczech stała się tak droga, że zakładanie takiej farmy może nie mieć sensu.
Atom i rosyjski gaz
A dlaczego jest taka droga? To efekt dwóch z najgłupszych kroków, które zrobiły niemieckie władze. Przy obu – trzeba o tym wspomnieć – pojawiają się wątki rosyjskie. Pierwszym była rezygnacja z działającego atomu. Drugim uzależnienie od taniego gazu.
Otóż niemiecka gospodarka stoi na przemyśle, który często jest energochłonny. Ten od zawsze płacił dobrze, a dużo do powiedzenia miały w nim związki zawodowe, więc praca była droższa niż gdzie indziej. To nadrabiano jakością oraz znakiem „MADE IN GERMANY”.
Ale nie tylko. Dużym atutem była też tania energia. Tę przez dekady zapewniał między innymi niemiecki atom, który był potrzebny energochłonnej gospodarce. Kiedy niemiecki rząd zdecydował, że wygasi działające elektrownie jądrowe, było jasne, kto skorzysta.
Mathias Döpfner w jednym z tekstów opisywał taką sytuację:
„30 czerwca 2011 r. siedziałem z kilkoma redaktorami naczelnymi na dachu ambasady rosyjskiej przy alei Unter den Linden w Berlinie. Było letnie popołudnie, a ambasador zaprosił nas na lunch. Chwilę wcześniej niemiecki Bundestag przyjął ustawę o rezygnacji z energii jądrowej w głosowaniu imiennym, uzyskując 513 z 600 głosów.
Ambasador patrzył na Reichstag i na początku posiłku podniósł swój kieliszek z wódką, który napełniano przed każdym nakryciem. Przyjaznym głosem powiedział: — Za zdrowie rządu niemieckiego! Jest to dobry dzień dla rosyjskiej polityki energetycznej, jest to dobry dzień dla Rosji”.
Skąd o tym wiedział?
Po pierwsze atom zaczął wygaszać Schroeder (kolejne rządy dokończyły dzieła), którego bliskie relacje z Putinem, nie były tajemnicą. W końcu jakby się nie lubili, to niemiecki kanclerz nie spędzałby z rosyjskim prezydentem rodzinnej gwiazdki na Kremlu. A spędzał. Jeżeli więc coś robił niemiecki kanclerz, to w ciemno można było założyć, że nie robi tego po to, by zaszkodzić Rosjanom.
Ale przede wszystkim układanka wyglądała tak.
Niemcy żyją z przemysłu, ale mają drogą pracę. Potrzebują więc czegoś, co zapewni im przewagę konkurencyjną. Tym czymś była tania energia. Kiedy zabrakło atomu, lukę musiał ktoś wypełnić. A tym kimś mogła być jedynie Rosja oferująca im swój gaz taniej niż innym. Dzięki temu Niemcy płacili mniej za energię, a ich fabryki dostawały „kopa”. Jednak im dłużej to trwało – i im więcej elektrowni jądrowych zamknęli – tym uzależnienie od Rosji rosło. Nie chodziło w nim bowiem tylko o to, że ta dostarczała gaz. Kluczowe było to, że był to bardzo tani gaz – tańszy od tego, który musiała kupować konkurencja. Ludziom opowiadano przy tym, że atom zostanie zastąpiony OZE, ale dla każdego kto ma jakiekolwiek pojęcie w temacie, jasne było, że to się nie wydarzy. A na pewno nie szybko. Doszło więc do tego, że ponad połowa gazu w Niemczech była z Rosji.
I kiedy wybuchła wojna okazało się, że niemieckie fabryki zależą od Putina. Był to jeden najważniejszych powodów, dla których Niemcy na wojnę zareagowali tak opieszale. Bali się nawet nie o to, że gazu braknie, ale tego, że trzeba będzie za niego płacić rynkowe stawki. Do tego rzeczywiście doszło i przemysł naszego sąsiada wszedł w tryb awaryjny. Tym poważniejszy, że stojąc nad przepaścią, Niemcy zrobili wtedy zdecydowany krok do przodu. Widząc, jak wygląda sytuacja, utrzymali w mocy decyzję o zamknięciu trzech ostatnich elektrowni jądrowych. Większość „zamykając” w taki sposób, by nie dało się ich łatwo przywrócić.
Szczególnie jedna z trzech branż, które są fundamentem gospodarki Niemiec. Bardzo energochłonny przemysł chemiczny, który bez atomu i taniego rosyjskiego gazu, przestał być konkurencyjny. Dla Niemiec jest to katastrofa, którą ściągnęli na nie zbratani z Rosją politycy. Tacy jak wspomniany już Gerhard Schroeder, którego zatrudnił… Nord Stream 2.
Chińska pułapka
Ale branża chemiczna to nie jedyna kluczowa branża, która padła ofiarą złych politycznych decyzji. Drugą jest motoryzacja, która – zależnie od szacunków i tego, co się liczy – odpowiada za od 10 do nawet 20 procent niemieckiego PKB. Ta właśnie pada pod naporem chińskiej konkurencji, z którą nie może nic zrobić, bo jest… zależna od Chin. Kraju, któremu wcześniej radośnie przekazała swoją technologię w ramach licznych wspólnych przedsięwzięć oraz wdzięczności za otwarcie rynku dla Volkswagenów i BASF.
Było z tym tak, że Chińczycy jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku zaprosili do siebie niemieckie firmy motoryzacyjne. Te były przekonane, że dzięki temu podbiją klientelę rosnącego gospodarczo Państwa Środka i zarobią krocie. I podbiły. Na chwilę. Chińczycy mieli tutaj bowiem zaplanowaną dłuższą grę. Wykorzystali niemiecką technologię. Zacieśnili wzajemne relacje. I zbudowali potężną konkurencję dla Niemców. Nie tylko na własnym rynku, ale także na europejskim. Koncertowo ogrywając przy tym Berlin.
Amerykanie chcąc chronić rozwój Tesli, elektrycznych Fordów i generalnie rynek motoryzacyjny, wprowadzili 100 procentowe cła na importowane samochody z Chin. Europa w wielkich bólach wprowadza cła kilkukrotnie mniejsze, choć wpływ dotowane przez chiński rząd importu na gospodarkę kontynentu już jest znaczący. Widać go tym mocniej, że Berlin zależy od stanu branży motoryzacyjnej i im Chińczycy lepiej radzą sobie w Europie, tym jego gospodarka mocniej cierpi. Wprowadzenie ceł podobnych do amerykańskich, wysokich i chroniących rynek, byłoby więc – przynajmniej teoretycznie – przede wszystkim w interesie Berlina. Który jednak w tej sprawie siedzi cicho i jest przeciw.
Dlaczego? Ponieważ niemieccy politycy oraz blisko żyjący z nimi biznes zapomnieli o geopolityce… w epoce geopolityki. I uzależnili swoją najważniejszą branże jednocześnie od importu podzespołów i surowców z Chin oraz od sprzedaży na chińskim rynku. Przez to mamy dziś taką sytuację, że jeżeli Europa nałoży na chińskich, dotowanych przez państwo producentów zbyt wysokie cła, to niemieckie fabryki padną. A padną, ponieważ albo nie dostaną od Pekinu na przykład metali rzadkich (98 procent importują stamtąd), albo Chiny zamkną swój rynek dla Volkswagena, który sprzedaje w nich więcej samochodów niż w Niemczech. Tak czy siak – klops. Problemy VW i reszty pogłębia także ekologiczna polityka Unii Europejskiej (i na tę Berlin miały wpływ, forsując niekiedy rozwiązania zabójcze dla ich fabryk), która dotacjami wspiera, szybkie przechodzenie na elektryki, choć jest to technologia, w której Niemcy nie nadążają za Państwem Środka.
Przyspieszając w ten sposób nieuchronny kryzys. A Europa nie nadąża za Chinami między innymi dlatego, że – jak zwraca uwagę Münchau zamykając to błędne koło złych politycznych decyzji – samochód elektryczny ma wprawdzie koła, kierownicę i hamulce, ale tak naprawdę jest przede wszystkim komputerem na kółkach. Niemcy są dobrzy, kiedy chodzi o produkcję opon, ale kiepscy w IT. Nie są więc w stanie na tym rynku konkurować z chińską i amerykańską technologią. By nie wspomnieć o tym, że nie mają nawet gdzie testować innowacyjnych rozwiązań w autach, bo te potrzebują dostępu do Internetu.
A z tym jest w Niemczech bardzo słabo.
Trudno mieć komputer na kółkach, kiedy nie ma się zasięgu.
Koniec cudu
Są więc jednocześnie w pułapce technologicznej, energetycznej i społecznej. Branże chemiczną wyniszczyła głupia polityka energetyczna. Motoryzacyjną – krótkowzroczność oraz geopolityczna naiwność. Technologiczną – absurdalna biurokracja, kolesiostwo w zarządzanych przez polityków bankach oraz brak rozwojowych inwestycji, które pozwoliłyby budować nowe branże. I nawet te przestrzenie, gdzie mogli się chwalić najlepszymi rozwiązaniami na świecie i w których wystarczyło nic nie zepsuć – jak na przykład inżynieria jądrowa, która przeżywa renesans – zostały zaorane przez aroganckie i złe decyzje polityczne. Trudno przecież eksportować technologię, którą się zlikwidowało. Musicie przyznać, że kraj, który w dwie dekady zmienił się z gospodarczej lokomotywy w pośmiewisko i zrobił to na własne życzenie, trudno traktować, jak wzór do naśladowania.
Nie oznacza to jednak, że trzeba stawiać na Niemczech kreskę. Na to jest zdecydowanie zbyt wcześnie. To bogaty kraj, który przez dekady zbudował sobie kompetencje oraz potężne przedsiębiorstwa. Ma więc na czym budować „restart”. Samo to oczywiście może nie wystarczyć, by na powrót stanąć na nogi, ale jestem sobie w stanie wyobrazić gorszy punkt startowy do tego, by rozhulać gospodarkę. Szczególnie, że do społeczeństwa chyba zaczyna powoli docierać świadomość tego, jak wielkie błędy popełnili tamtejsi politycy.
A to zwykle jest pierwszy i niezbędny krok do zmiany.
Której być może należy nawet kibicować, bo nasze uzależnienie od niemieckiej gospodarki – choćby w branży motoryzacyjnej, której zapewniamy podzespoły – wciąż jest duże. I jeżeli skończy się „gospodarczy cud” za naszą zachodnią granicą, to to odczujemy.
Ale niezależnie od tego, jak ta historia skończy się dla Niemiec, ciekawe jest w tym i to, że coś co jeszcze dwie dekady temu wydawało się niemal niemożliwe, dziś już takie nie jest.
To, że gdybyśmy mądrze prowadzili swoje sprawy i inwestycje, zamiast spoglądać na nich, jak na wielkiego brata, który mówi, co nam się opłaca, a co nie, moglibyśmy ich dogonić.
Jeżeli ktoś chciałby poczytać o tym więcej, to polecam „Kaput: The End of the German Miracle”. Na razie jest tylko po angielsku, ale czuję, że nie trzeba będzie długo czekać na polskie tłumaczenie. I dobrze, bo jest to lektura obowiązkowa dla tej części naszej klasy politycznej, która jest ślepo zapatrzona w naszego sąsiada.
Fot. Zamknięta w 2023 roku elektrownia jądrowa Isar. Autor: E.ON Kernkraft GmbH – E.ON Kernkraft GmbH, CC BY-SA 3.0.