Trudno powiedzieć, że Polska nie pamięta o Gabrielu Narutowiczu. Jest w podręcznikach. Nakręcono o nim filmy. Są ulice i instytucje jego imienia. Słusznie. Tylko, że pamiętamy go jako polityka. Tymczasem Narutowicz był przede wszystkim genialnym inżynierem. Jednym z najwybitniejszych budowniczych przełomu XIX i XX wieku w Europie, a więc i na świecie. Budował zapory i elektrownie wodne. Był bohaterem narodowym Szwajcarów.
Robił to w najtrudniejszych warunkach. Nie bał się budować w wysokich górach i miejscach, w których inni nie dawali rady. Wygrywał międzynarodowe wystawy.
Mawiał, że „inżynier jest jak Bóg. Doświadcza tej samej przyjemności stworzenia”.
Nie ma tego złego…
Mówi się niekiedy, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W przypadku Narutowicza dokładnie tak było. I to dwa razy. Urodził się na terenach zaboru rosyjskiego w zamożnej polskiej rodzinie, która pielęgnowała tradycje narodowe i powstańcze. Przy czym jego ojciec musiał wiedzieć, że Polska potrzebuje nie tylko żołnierzy, ale też silnej gospodarki. Wiadomo o tym, ponieważ uwłaszczył chłopów wcześniej niż zrobił to carski rząd. Kiedy polski ziemianin robił coś takiego z własnej woli w połowie XIX wieku, była to manifestacja rozsądku i przekonań.
Ojciec zmarł jednak, kiedy Gabriel miał rok i wychowywała go matka. Ale w tym samym duchu poszanowania wartości. Nie chcąc, by chłopak poszedł do rosyjskiego gimnazjum, przeprowadziła się wraz z nim i wysłała go do niemieckiej szkoły. Później trafił na uczelnię w Petersburgu, ale rozchorował się tam poważnie na gruźlicę. Lekarze orzekli, że zostało mu niewiele życia, a klimat miasta mu szkodzi i jeżeli chce mieć szansę na kilka dodatkowych lat, to musi wyjechać. Rodzina była zamożna, więc posłuchała i matka zabrała chłopaka do Davos.
I tak od czegoś, co było złą wiadomością, zaczęła się wielka kariera.
Szwajcarski klimat postawił młodego Gabriela Narutowicza na nogi. Chłopak poszedł na Politechnikę w Zurychu, gdzie – opisywał Alfred Liebfeld w książce „Polscy inżynierowie” – „nie ograniczał się do studiów ściśle zawodowych. Słucha wykładów filozofii, historii i innych przedmiotów humanistycznych.” Angażuje się też w życie szwajcarskiej Polonii i szkolenia wojskowe, które odbywał na wypadek, gdyby takie umiejętności miały mu się kiedyś przydać w Polsce.
Wkrótce okazało się jednak, że do kraju nie będzie mógł wrócić. Pomógł bowiem koledze (ponoć jedynie usunąć obciążające dokumenty), który planował zamachy bombowe w zaborze rosyjskim. Ale tak się poranił przy próbach pirotechnicznych, że sprawa wyszła na jaw. Władze carskie zadbały więc, by zaangażowani w nie młodzi ludzie nie mogli wrócić z emigracji. Być może wykazując się przy tym dużym rozsądkiem i umiejętnością przewidywania, bo gdyby Narutowicz równie sprawnie burzył mosty, jak budował zapory i elektrownie wodne, to mógłby to być całkiem duży problem dla cara.
W każdym razie znów była to zła wiadomość, która wyszła na dobre.
„Biały węgiel” Szwajcarów
Narutowicz został bowiem z przymusu w Szwajcarii i tam zaangażował się w pracę inżynierską. Zaczął od projektowania linii kolejowych, by za chwilę dostać pracę przy kanalizacji i wodociągach w St. Gallen. – Tu po raz pierwszy styka się z problemem regulacji rzeki – opisywał Liebfeld, dodając, że młody inżynier od razu poczuł się w swoim żywiole. Początki były ponoć trudne, bo szef biura, w którym go zatrudniono, nie lubił Polaków i ogólnie Słowian każdego rodzaju, których uważał za leni, nierobów oraz próżniaków. Słowem – podsumowywał Liebfeld – „element nieproduktywny”. Narutowicz wspominał, że twardą miał tam szkołę.
Ale się nie obraził. Postanowił raczej, że szefowi dowiedzie, iż ten się myli. Pracował ciężko, a że miał głowę na karku, to szybko zaczęto go cenić i powierzono mu sekcyjną regulację Renu. – Kanał długości 20 kilometrów miał osuszyć znaczną część doliny rzeki powyżej Jeziora Bodeńskiego i odsłonić tereny na pola uprawne – opisywał Marek Borucki w bardzo ciekawej książce „Wielcy zapomniani. Polacy, którzy zmienili świat”. Poradził sobie doskonale, czym zwrócił na siebie uwagę właściciela ważnego biura projektowego.
I to nie byle jakiego, bo tym był Louis Kursteiner – specjalista w dziedzinie budowy elektrowni wodnych. A był to w Szwajcarii doskonały czas dla takich ludzi. Kraj postanowił bowiem zainwestować ogromne pieniądze w „biały węgiel” i rozwój energetyki na rzekach. Znający się na niej inżynierowie byli bardzo potrzebni.
Dlaczego to Szwajcaria wysunęła się wówczas na czoło w tej dziedzinie?
To pytanie zadał sobie Alfred Liebfeld i odpowiedział na nie w sposób, który pokazuje, że choć od tamtego czasu minęło już ponad 120 lat, to kiedy chodzi o politykę międzynarodową i postrzeganie przez mądre kraje roli oraz znaczenia inwestycji w energetykę, zmieniło się niewiele. A może nawet nic.
Autor „Polskich inżynierów” tak odpowiedział na postawione przez siebie pytanie: „Otóż Szwajcaria nie posiada bogactw naturalnych w postaci własnego paliwa, nie ma tam bowiem ani węgla kamiennego, ani brunatnego, ani wreszcie złóż ropy naftowej. W tych warunkach niewielki ten kraj, o coraz bardziej rozwijającym się przemyśle przetwórczym, skazany był na dostawy paliwa – węgla i ropy – zza granicy, co oczywiście obciążało gospodarkę wielkimi kosztami. Co wybitniejsi inżynierowie szwajcarscy drugiej połowy XIX stulecia z troską patrzyli w przyszłość zdając sobie sprawę, że zależność od importu paliw z państw obcych może fatalnie odbić się na przyszłości kraju – i to nie tylko gospodarczej, ale i politycznej. Te właśnie troski i obawy sprawiły, że zaczęto poważnie myśleć o olbrzymich źródłach energii kryjących się w »białym węglu«, którego górzysta Szwajcaria ma pod dostatkiem.”
Najtrudniejsze elektrownie tamtych czasów
Zlecenia zaczęły więc płynąć do biur projektowych, a wiele z nich trafiało na biurko Kursteinera. I strumień miał się tylko zwiększać – do tego zleceń nie tylko krajowych, ale także zagranicznych. Dlaczego? Ponieważ okazało się, że zatrudniony przez niego Gabriel Narutowicz to prawdziwy geniusz w dziedzinie inżynierii wodnej. Jego projekty wkrótce zaczęły zdobywać dla biura prestiżowe nagrody. Między innymi złote medale międzynarodowych wystaw. A ich wartości dowodziły kolejne trudne, ale udane realizacje. Przy czym talent Gabriela Narutowicza oraz jego obrotność i umiejętność zarządzania szybko spowodowały, że z pracownika biura stał się jego współwłaścicielem.
Zaczął więc od wzięcia udziału w budowie elektrowni Kubel pod St. Gallen. – Liczni fachowcy z Francji, Włoch, Anglii, Niemiec, a nawet ze Stanów Zjednoczonych, przybywali poznać ten zakład, cud techniki elektrotechnicznej – by podobne zbudować u siebie – opisywał Borucki.
Kilka lat później Narutowicz staje już na czele budowy kolejnej elektrowni – w Andelsbuch, gdzie musi między innymi znaleźć rozwiązanie dla dużych wahań w poborze energii w ciągu doby. Zrobił to tworząc rezerwowy zbiornik wody. – Dziś takie pojęcia, jak elektrownia przepływowa i elektrownia zbiornikowa są dla inżyniera-elektryka terminami potocznymi. Pamiętajmy jednak o tym, że dzieje się to przed przeszło półwieczem (cytowaną książkę wydano w 1957 roku – tb) i że podówczas budowa elektrowni wodnych wymagała nie tylko twórczej, pionierskiej pracy inżynierów, ale i poszukiwań nowych dróg, na które przedtem nikt nie wkraczał – pisał Liebfeld i dodawał, że elektrownia ruszyła po trzech latach.
Stając się wielkim sukcesem, bo nie tylko zapewniła prąd sporemu obszarowi Szwajcarii, ale też nadgranicznym terenom Austrii i Bawarii. Był to więc triumf – pisał Liebfeld – nie tylko „Polaka z Rosji”, ale też po prostu kraju, dla którego ten pracował. To zapewniło mu status taki, o jakim mówi się „bohater narodowy” i zaproszenie do pracy na Politechnice w Zurychu. Był to wielki prestiż, ale Narutowicz go odrzucił. Zasady były bowiem takie, że nie mógłby tego bowiem łączyć z pracą inżynieryjną, a nie wyobrażał sobie jej porzucenia. Szwajcarzy byli więc rozczarowani, ale wkrótce wrócili z nową propozycją. Gwarantując mu wyjątek pozwalający łączyć wykłady na uczelni z budowami.
I bardzo dobrze, bo dzięki temu powstały kolejne inżynieryjne cuda. Choćby elektrownia Refrain we Francji, gdzie po raz pierwszy wykorzystano „zamek wodny” oraz Monthey w szwajcarskich górach, gdzie spad wody wynosił 250 metrów. A wygenerowany prąd zasilał przemysł chemiczny w Bazylei. Oprócz tego doradzał w projektach realizowanych w innych krajach, co wiąże z jego nazwiskiem choćby budowy włoskie i hiszpańskie. W tym na przykład zbudowaną w górach elektrownię Buitreras, która zasiliła zakłady otaczające Sewillę.
Za jego największe dzieło uchodzi elektrownia Mühleberg, która była – za Liebfeldem – „jednym z największych i najnowocześniejszych na owe czasy zakładów Europy.” – Trzeba było odwagi wielkiego człowieka, aby wśród sięgających do nieba granitowych olbrzymów u podnóża Gletczeru w rejonie masywu Jungfrau zaprojektować i wykonać dzieło, które można uważać za chlubę szwajcarskiej sztuki inżynierskiej – pisał po jego śmierci jeden z wykładowców Politechniki w Zurychu.
Bohater narodowy Szwajcarów wraca do Polski
– Jakiś „Polak z Rosji”, jak go początkowo dość lekceważąco nazywano, dokonał ogromnej rewolucji gospodarczej, wskazał na bogactwo energetyczne tkwiące w kraju, na siłę licznych rzek mniejszych i większych, płynących z rejonów górskich wartkim nurtem. Tę siłę polski inżynier zmusił do służenia Szwajcarom. Jego projekty dały tanią energię elektryczną całemu krajowi – pisał Marek Borucki.
Ale Narutowicza ciągnęło nad Wisłę.
Jeszcze w 1911 roku – to historia przytaczana właśnie przez autora „Wielkich zapomnianych” – wsiadł w samochód i ruszył na wyprawę do Galicji, której nie obejmował carski zakaz wjazdu. Zobaczył tam słynną galicyjską biedę i zdecydował, że może wykorzystać swoje umiejętności, by pchnąć zacofaną prowincję ku nowoczesności. A co potrafił robić najlepiej? Oczywiście budować elektrownie wodne. Zaproponował więc postawienie jednej na Dunajcu, w Szczawnicy. Plany pokazał Austriakom, dodając, że nie oczekuje za ich realizację wynagrodzenia. Ci się zgodzili, ale wkrótce wybuchła I wojna światowa i przekreśliła szanse na wykonanie planu opracowanego przez Narutowicza.
A wkrótce miała się też zmienić ścieżka jego kariery. Zakończenie I wojny światowej i odzyskanie niepodległości przez Polskę, zmieniło w jego życiu wszystko. Przede wszystkim otwierało drzwi do powrotu do ojczyzny. Jego wartość dostrzegły także nowe władze i zaprosiły go do udziału w odbudowie kraju. Były przy tym pewne niezręczności, bo początkowo proponowano mu posady, których objąć nie chciał lub były daleko poniżej jego kwalifikacji. Zaproszono go więc na przykład do „objęcia stanowiska w ministerstwie”, co – przyrównując to dzisiejszych czasów – byłoby mniej jak zaproponowanie Rafałowi Brzosce bycia referentem na poczcie. Narutowicz był bowiem nie tylko wybitnym inżynierem, ale też człowiekiem bogatym, który realizował bardzo dochodowe projekty.
Coś takiego uznano więc za nietakt, a także – i zapewne słusznie – za przejaw małostkowości oraz nieumiejętności korzystania z talentów. Znów – podobnie jak na początku kariery w St. Gallen – Narutowicz się jednak nie obraził i kiedy w końcu przyszło zaproszenie do objęcia teki ministra robót publicznych, porzucił pracę, majątek, dochodowe kontrakty oraz piękną wille i wygodne życie w Szwajcarii, by wiedzą i umiejętnościami wesprzeć odbudowę kraju.
– Gabriel Narutowicz, jeden z najwybitniejszych fachowców świata w dziedzinie budownictwa wodnego, twórca całej serii elektrowni wodnych w Szwajcarii i innych krajach zachodniej Europy, znakomity organizator i menadżer, (…) wrócił do kraju na pensję ministerialną niższą od płacy swego woźnego w Zurychu – pisał Stefan Bratkowski.
Wrócił, bo uważał, że jego wiedza i umiejętności będą potrzebne w kraju, który musiał stanąć na nogi po zaborach i wojnie. Zaczął od zreformowania ministerstwa, w którym zmniejszył liczbę urzędników z 3700 do… 746 (!) i dał wolną rękę ludziom odpowiedzialnym za kierowanie pracą w terenie.
– Osobiście doglądał prac (…). Za jego sprawą tempo odbudowy kraju nabrało rozmachu. Tylko w 1921 roku odbudowano 270 tysięcy budynków, w tym wiele szkół, ponad 300 mostów, naprawiono większość dróg i zbudowano ponad 200 kilometrów szos – wyliczał Marek Borucki w „Wielkich zapomnianych”. Chciał elektryfikować kraj i budować elektrownie. A znał się na tym doskonale.
Zdążył zaprojektować zbudowaną później zaporę w Porąbce na Sole.
I to mniej więcej tyle, bo Polska nie dała mu okazji, by wykorzystać talent i wiedzę. Dalszy bieg jego historii jest doskonale znany. W 1922 roku wplątano go w grę polityczną, której efektem było wybranie go na prezydenta. To nie spodobało się endekom, którzy kierując się politycznym interesem rozpętali skierowaną w niego kampanię nienawiści. Ta skończyła się zamachem, w którym Narutowicz zginął. I przede wszystkim tę śmierć zapisano w historii i o niej się uczy.
Moim zdaniem robiąc w ten sposób wielką krzywdę jego dziedzictwu. I tym, którzy się o nim uczą, bo tracimy pamięć o tym, że jeden z największych inżynierów wodnych świata był Polakiem, który – do tego – porzucił przynoszącą wielki majątek pracę, by służyć budowie gospodarki kraju. Oraz okazję, by uświadomić sobie, jak wielkie talenty traciliśmy w historii przez to, że zamiast dbać o stworzenie im warunków do pracy, urządzaliśmy bezsensowne polityczne wojny.
***
Korzystałem między innymi z książek: „Polscy inżynierowie” Alfreda Liebfelda oraz „Wielcy zapomniani. Polacy, którzy zmienili świat” Marka Boruckiego.
Fotografia w nagłówku: Elektrownia wodna w Muehleberg. Autor: Von Хрюша – Eigenes Werk, CC BY-SA 3.0/Wikimedia.