Polski projekt jądrowy zalicza kolejne opóźnienie. Tym razem uruchomienie pierwszej elektrowni jest zapowiadane na 2040 rok (wcześniej mówiono o 2033 roku). To oznacza, że możemy się go doczekać po 16 latach od… ogłoszenia opóźnienia. I 30 od powstania spółki, która miała zajmować się tym projektem. Francuzi, kiedy przycisnęła ich potrzeba, pierwsze trzy elektrownie z tzw. Planu Messmera zbudowali w zaledwie sześć lat.

Jak łatwo policzyć zajęło im to mniej, niż wynosi ogłoszone u nas właśnie, jedno opóźnienie.

Czym był Plan Messmera i dlaczego Francuzom tak bardzo się z nim spieszyło?

„Nie mamy ropy, ale mamy idee”

W 1973 roku po kolejnej wojnie na Bliskim Wschodzie kraje wydobywające ropę naftową postanowiły użyć tego surowca jako broni. Z dnia na dzień drastycznie zmniejszyły wydobycie, by podnieść ceny na światowych rynkach. To wywołało wielki kryzys energetyczny, które szczególnie mocno uderzył we Francuzów. A to dlatego, że ich energetyka była wówczas w dużym stopniu oparta o elektrownie spalające ropę naftową.

Rząd kierowany przez Pierre’a Messmera postanowił działać zdecydowanie. Ludziom powiedziano, że Francja wprawdzie nie ma ropy, ale ma za to wielkie idee i dzięki temu problem zostanie zażegnany. Wielką ideą było w tym wypadku bardzo szybkie przestawienie produkcji energii z paliw kopalnych na atom. Projekt, który ogłoszono już w marcu 1974 roku, od nazwiska premiera zyskał nazwę Planu Messmera i był niesamowicie ambitny. Zakładał, że w 1985 roku w kraju będzie działać 85 elektrowni jądrowych. Do 2000 roku miało ich być niemal 200. O poziomie ambicji dużo mówi to, że szybko okazało się, iż nie ma potrzeby realizowania go w całości. „Dowiezienie” części rozwiązało problem.

W kontekście polskich zapowiedzi najciekawszy jest jednak jego początek. Plan ogłoszono w odpowiedzi na dotkliwy kryzys, który wywierał bardzo zły wpływ na francuską gospodarkę. Wysokie ceny energii podnosiły inflację oraz bezrobocie. Władzom spieszyło się więc z jego zażegnaniem. I przyniosło to efekty. Pierwsze trzy elektrownie w Tricastin, Graveline i Dampierre zaczęto budować jeszcze w tym samym roku. Odebrano je zaledwie sześć lat później – w 1980. Do 1990 roku we Francji działało już 56 reaktorów jądrowych.

Można oczywiście argumentować, że były to inne czasy, a Francja to nie Polska.

Rzecz jednak w tym, że Francja nie jest jedyna.

Spektakularne problemy Hinkley Point C

Według danych Statisty przeciętny czas budowy elektrowni jądrowej to w ostatnich latach od 60 do 117 miesięcy. Opracowania wskazują, że od wkopania łopaty do uruchomienia reaktora mija zwykle od sześciu do ośmiu lat. Są oczywiście wyjątki i spektakularnie złe realizacje takich projektów. Za przykład takich służy zwykle Hinkley Point C budowany w Wielkiej Brytanii. Ten jest przytaczany w niemal każdej dyskusji na temat opłacalności atomu.

Tylko co oznacza spektakularna porażka w przypadku Hinkley Point C (poza znaczącym wzrostem budżetu, za który odpowiadała m. in. wojenna inflacja)? Budowę zapowiedziano w 2010 roku. W 2017 wbito łopatę. Opóźnienie wynosi obecnie około czterech lat, co i tak oznacza, że reaktor ma zacząć działać w 2028 roku. 12 lat przed polską elektrownią jądrową, której budowę ogłoszono nawet nieco wcześniej niż Hinkley Point C.

I to jest przytaczany wszędzie problem spektakularnie złego zarządzania.

Jak zatem nazwać to, jak zarządzamy projektem my? No właśnie. Brakuje słów. Chyba, że po prostu nikt nie chce powiedzieć, że elektrownia jądrowa w Polsce nie powstanie. Politycy mogą się bać, bo poparcie społeczne dla niej jest duże. I czekają z ogłoszeniem tej informacji na czasy, w których takie obwieszczenie będzie bezpieczniejsze z politycznego i wyborczego punktu widzenia.

Realne skutki

Opóźnienie ma realne skutki dla naszej gospodarki oraz… ekologii. Te pierwsze, ponieważ im później będziemy mieć bezemisyjną energetykę, tym więcej nasze firmy będą płacić za emisje w ramach mechanizmów ETS. To powoduje, że są mniej konkurencyjne i w efekcie tracimy wszyscy. Ale ma też realne skutki dla środowiska, bo atom – choć z różnych powodów – jest nielubiany przez część zielonych środowisk jest jednak bezemisyjnym źródłem energii i bardzo dobrze wpływa na ochronę klimatu. Doskonale widać to w porównaniu ekologicznego czempiona Europy, czyli Niemiec, które z atomu zrezygnowały. I Francji, która nic takiego nie zrobiła, a planuje nawet rozwój tej formy energii.

Efekt jest taki, że wyprodukowanie kilowatogodziny prądu w zielonych Niemczech było w 2022 roku około cztery razy bardziej obciążające dla klimatu niż zrobienie tego w atomowej Francji.

Fot. Elektrownia Jądrowa Dampierre. We El/Domena Publiczna.